piątek, 15 listopada 2013

To też Wrocław ...

We Wrocławiu się urodziłam i spędziłam sporą część życia . Mimo, iż nie mieszkam w nim od 30 lat, nadal mówię o nim  'moje miasto'. Cieszę sie ze zmian, jakie w nim dynamicznie zachodzą, a które  szczególnego przyspieszenia dostały na kilka lat przed Euro 2012. Miasto ma chyba szczęście do niezłych gospodarzy i chwała im za wszystko, co dobrego robią.

Ja, z lat dziecięcych pamiętam inny Wrocław... Nie mogę napisać, że w ruinach, bo już nieco połatany , ale w stanie ... hmmmm... ciągłego , paraliżującego ludzi strachu , że te ziemie nie są tak  do końca nasze i jeszcze nic nie wiadomo ... Lepiej więc nie przyzwyczajać się za bardzo do mieszkań, czy domów , które zazwyczaj i tak były komunalne, więc niczyje. Latami nie remontowane , aż krzyczały o naprawę schodów , czy dachów.

Nikogo nie obchodził los kryształowych szybek w drzwiach wejściowych, czy pięknej terakoty, którą wyłożona była klatka schodowa : trzeba położyć jakieś kable, bo komuś siadła elektryka?  W ruch szedł młotek i łomy a wspaniałe wytwory pracy rąk ludzkich, artystycznego  XIX wiecznego rzemiosła , spadały z hukiem na posadzki, gdzie leżały tygodniami a my, dzieciaki, podbieraliśmy co lepsze i bardziej płaskie kawałki, aby robić zakopywane w ziemi 'widoczki', lub używać, jako kamieni do gry w klasy...

Powiecie, że to historia i takiego Wrocławia juz nie ma? Mylicie się , są w moim mieście całe kwartały dzielnic, które nadal , na sypiących się tynkach i wystających spod nich cegłach, noszą ślady wojennych kul i odłamków pocisków. Są mroczne klatki schodowe, które kiedyś , pięknie oświetlone, witały bogatych przemysłowców, wracających ze swoich biur a teraz warstwa kurzu, pokrywająca resztki przemyślnych sztukaterii na ścianach , ozdobnych plafonach na sufitach , jest na tyle gruba, na ile pozwala jej przyciąganie ziemskie. Czasem zapewne , ktoś przejedzie miotłą korytarze i schody, co kilka lat, najęty przez miasto malarz nałoży zielonkawą farbę olejną na lamperie , przykrywając kolejną warstwą glazurowane kafle, wytłaczane w owoce i liście dębu...

Lubię te dzielnice , choć uchodzą za przestępcze mateczniki miasta i nigdy do końca nie można się tam czuć bezpiecznie. Ale właśnie te budynki, są chyba jedynymi w mieście, których bramy są zawsze szeroko otwarte , nie chronione automatycznymi zamkami i domofonami. Są dokładnie takie, jakie pamiętam z czasów, które kojarzą mi  się z bezpieczeństwem , słodką niewiedzą , dziecięcą fantazją i beztroską. I nawet pachną zupełnie tak samo , jak 'moja brama' na Żelaznej : gotowaną kwaszoną kapustą, zasmażanymi ziemniakami z cebulką a przede wszystkim ...stęchlizną niewietrzonych, wilgotnych piwnic.

Być może, za kilka lat te budynki znikną z mapy Wrocławia a na ich miejscu powstaną sterylne ,strzeżone, nowe osiedla  nowocześnie zaprojektowanych domów. Taka jest kolej rzeczy i wymóg czasów , ale szkoda, że  nic już nie będzie tak, jak kiedyś...














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz